.... czyli jak to staruszki dziobią ...
„Main meal” to właśnie esencja dnia, czyli gotowane
lub pieczone mięcha z”mash potatoes” – czyli tłuczonymi ziemniakami, gotowanym
groszkiem, fasolką, brokułami lub kalafiorem. Jeśli macie pod ręką Anglika
otwartego na inną kuchnię, co zdarza się rzadko, ale jednak się zdarza, to można
na przykład eksperymentować podając smażone krótko plastry cukini, czy
wymyślać inne niż groszek i marchewka ciepłe warzywo.
Z większością jednak takie numery nie przejdą. Miałam kiedyś przypadek, że podałam na stół kaszę jęczmienną perłową, żeby dziadek sobie spróbował. Po kilku minutach wygłaszania monologu na temat jaka zdrowa jest kasza, dziadek nałożył sobie na brzeżek talerza łyżeczkę, tak, łyżeczkę kaszy, w której grzebał do końca obiadu. Monolog rzecz jasna, wygłosił on. Ja już nic nie mówiłam.
U babki wieczorem nie jada się już „main meal”,
tylko kolację. Babka hołduje zasadzie "lepiej smacznie niż zdrowo", więc jest uzależniona od jajek we wszelkiej postaci. Podaję je jak leci, niemal każdego wieczora, a to smażone, a to jako
jajecznica (scrambled eggs), a to po wiedeńsku (poached eggs).
Pewnie
każdy już słyszał opowieści jak to starzy ludzie mało jedzą, dziobią po prostu
jak ptaszyny… niestety, owe opowieści należy włożyć między miejskie legendy.
Pracując
w Anglii przekonałam się, że senior potrafi młócić pożywienia jak nie
przymierzając chory góral, który, jak wiadomo jada więcej od zdrowego, więc
suma sumarum pracując ze starymi Anglikami możemy większą część dnia spędzać kuchni.
To nawet nie byłoby takie złe zważywszy na rozrywkowość i zapachy, bo w kuchni jednak o wiele więcej się dzieje, no
i pachnie przepięknie J
Pamiętam
moich kochanych dziadków Ziemniaków, gdzie w zasadzie większą część dnia pomieszkiwałam
w owym pomieszczeniu gotując, warząc, mieszając, podgrzewając … i tak na zmianę.
Na noc jeszcze potrafiłam wstawić slow cooker…
Po
powrocie jednakże, nabywałam wstrętu do przyrządzania posiłków i przez parę pierwszych
dni w domu byłam w stanie jeść jedynie zamówione potrawy. Nie wspomnę już, że
moje odzienie nabywało takiego aromatu tłuszczów i curry (Anglicy kochają
curry), że nawet po kilku praniach emanowało zapachem jak nie przymierzając, podkuchennej.
Wracając
do kuchni i gotowania, jest to temat wdzięczny, któremu w swych opracowaniach
poświęcam sporo miejsca, gdyż pisać o kuchni angielskiej można wiele, a i tak nie wyczerpie się tematu.
Ciekawe, swoją
drogą, że temat ten szeroko omawiany wśród imigrantów, a przez samych
Brytyjczyków przedstawiany w niezliczonej ilości, (nawiasem mówiąc, świetnych)
programów kulinarnych, nijak się ma do rzeczywistości. Na angielskim stole królują
bezsmakowe maziaje i paciaje bez wyrazu, a jadłospis jest nieodmiennie ubogi.
Brak im polotu Francuzów, bogactwa kolorów warzyw i owoców Włochów, czy nawet
ciekawej kuchni mięsnej Niemców. O Polakach nie wspomnę, gdyż nasze proste buraczki, podawane w całej gamie różnorodnych potraw, duszonych z cebulką, szatkowanych
na zimno z cytrynką, krojonych, gotowanych do barszczu stanowią istne kuriozum. Skoro
więc skromny buraczek, przyrządzany na kilka sposobów, budzi taką konsternację, tym
bardziej kluski, bigosy, kapusty na słodko i słono, naleśniki i cała reszta
potraw kuchni polskiej. Są one dla Anglika kosmosem, ba, wręcz odległą
galaktyką.
Spotkałam
się z ogromną ignorancją znajomych Anglików, którzy mijając polski sklep w UK
wzruszali ramionami i rzucali pogardliwe – „Phi, a co wy tam niby macie innego? Nie
rozumiem, co w ogóle można jeść innego? Przecież wszyscy ludzie chyba jedzą to
samo?”. Przez „to samo” Anglicy rozumieją wyłącznie to co angielskie.
O kuchni
pisać nie potrafię przestać, po części dlatego, że bardzo lubię gotować. Jeść oczywiście
także. Smętne angielskie ziemniaki tłuczone z masłem i o zgrozo, mlekiem (!!!)
w efekcie przypominające rzadką maziaję, jedzone niemal każdego dnia z jednym
rodzajem mięsa (pieczony kurczak z niedzieli może być spożywany na każdy lunch aż do środy, a następnie z wygryzionych kości gotowana jest ZUPA), a do tego pacniętym niedbale na brzegu talerza sromotnym brokułem,
różyczką kalafiora czy kilkoma gotowanymi marchwiami, przyprawiają mnie o
natychmiastowy brak apetytu.
Dlatego w
Anglii udawało mi się zwykle schudnąć bez problemu, zwyczajnie nie miałam jakoś
specjalnie nigdy ochoty na ich jedzenie, ani na zupy – kremy z puszki, czy z plastikowego kubeczka
z marketu, ani na wyżej wspomniane drugie dania obficie polewane sosem z paczki
– o nazwie gravy.
Spytacie
dlaczego wobec tego nie gotuję dla nich polskich dań? Ano dlatego, że Anglicy,
w większości rzecz jasna, bo wyjątki zdarzają się zawsze, są tak przyzwyczajeni
do swoich potraw, że zazwyczaj życzą sobie jadać wyłącznie „nice, plain,
British meals”. Istnieje co prawda odmienna grupa łakomczuchów, którzy nie
gardzą polskimi plackami ziemniaczanymi, gulaszami, schabowym, roladą,
gołąbkami i innymi naszymi potrawami, ale z tą grupą jest inny problem.
Mianowicie, każdy spontaniczny wyskok z mojej strony polegający na ugotowaniu
polskiej potrawy, zazwyczaj pracochłonnej, gdyż nasze dania, smaczne, wymagają jednak dość długiego przygotowania, kończył się podwyższonymi
wymaganiami, za którymi zupełnie nie szła w parze podwyżka.
![]() |
Jest jeszcze gravy o smaku BEEF, do wołowiny, oraz VEGETABLE GRAVY. Lepiej kupować tej firmy, bo podróbki są w smaku straszliwe. |
Weźmy na przykład takie
gołąbki, samo oddzielanie liści od gotującej się w garze kapusty to niemal godzina.
A gdzie farsz? Gdzie zawijanie tego w każdy listek, wykładanie gara liśćmi i
pieczenie? Gdzie robienie osobno sosu pomidorowego albo pieczarkowego?
Dlatego każde
wyrwanie się przed szereg dla Anglików lubiących polską kuchnię, skutkowało
tym, że życzyli sobie codziennie albo wspomnianych gołąbków, albo, nie daj Boże,
pierogów, rolad, klusek z modrą kapustą, bigosów, ryb po grecku itp. Kiedy do
tego doszły polskie ciasta, to już miałam dniówkę w kuchni zapewnioną, a
przecież jeszcze w tle była cała kołomyja z obsługą takiej babki czy dziadka. Czyli
mycie, kąpanie (vel obcieranie szmatami pod wdzięczną nazwą „face cloth”, każda
o innym kolorze przeznaczona do innej części ciała), karmienie, ubieranie,
pranie, prasowanie, wyprowadzanie na spacer, pchanie wózka, albo podtrzymywanie
trzęsącej babki, ogarnianie mieszkania i inne.
Jeśli weźmiemy
pod uwagę, że za ekstra gotowanie Anglik nie zapłaci nam wcale ekstra, a czas
spędzony na zawijaniu rolad wolę z czystym sumieniem spędzić na spacerze, z
Netflixem albo po prostu śpiąc, to rozumiecie chyba, że gotować wolę dla swoich
członków rodziny. Robię to zresztą ochotniczo, pod wpływem impulsu, a nie na
żądanie roszczeniowej klientki. Krótko mówiąc nadgorliwość nie jest dobra, a „no
good deed will go unpunished” w tej pracy sprawdza się znakomicie.
Nigdy
jeszcze nie zdarzyło się, żebym za wyskakiwanie ponad plan otrzymała jakikolwiek
bonus, wręcz przeciwnie. Mimo harowania, gotowania, tarcia ziemniaków na tych
cholernych angielskich tarkach o dziwnych oczkach, na których zdarłam sobie
połowę palców, nikt nie zauważa moich nadprogramowych wysiłków czepiając się
namolnie problemu pt. Zapomniana Mokra Szmata na Wannie, robiąc z tego aferę, łącznie z mailami do agencji. Zamiast wspomnieć wyciągniętą
rękę ze wspaniałą szarlotką, której przecież nie mam obowiązku piec, klient wypomina, docina i wywleka jakieś pierdy.
Po
pewnych czasie, zarzuciłam więc owe nadgorliwe działania, w pracy live in
stosując minimalizm, czyli robiąc tylko to co konieczne, resztę czasu
poświęcając rozrywce, spacerom, i innym miłym czynnościom. Na podstępne pytania
sprytnych klientów o kuchnię polską, że może bym coś polskiego ugotowała,
zaczęłam odpowiadać, że przecież my jadamy to samo co oni, więc nic ciekawego ponad
beef stew i roast vegetables im nie ugotuję, a desery w UK są tak smaczne
(sic), że lepiej przecież kupić wspaniałe ciasto w Asda, albo Sainsbury, niż
kręcić je przez godzinę w domu. Zazwyczaj klient przystawał na moje wyjaśnienia
i miałam spokój.
Do rzeczy jednak… postanowiłam się
zdyscyplinować i przez cały dzień monitorowałam z aparatem każdy babkowy posiłek,
żeby dać wam posmak tego, co i jak oni jedzą. Zazwyczaj jedzenie w wielu domach
podaje się na takiej śmiesznej tacy z taką jakby przyczepioną poduszką od dołu,
żeby się nie gibało i nie zjeżdżało babce z kolan. Moja hrabina jada zazwyczaj na kolanach, siedząc przed telewizorem, taka tacka więc jest dla niej
idealna. Na tacce takie to białe to jest gumowa podkładka, żeby babka nie
zgubiła ziemniaka czy groszka na dywanie, bo to potem jak rozdepta to my musimy
sprzątać. Nie wspomnę, że ich sławetne wykładziny, leżące na podłogach po 40-50
lat także noszą ślady wieloletniego spadania ziemniaczków.
![]() |
Na tacy mamy fruit salad, orange marmelade, orange juice, coffee (koniecznie w podgrzanej uprzednio filiżance), Marmite, toast, butter and morning MEDS. |
Babka zazwyczaj zaczyna dzień od śniadania jedzonego
w łóżku, na owej tacy z poduszką. Śniadanie podaje się jej do łóżka.
![]() |
Lunch czyli baked potato, ham, sliced beetroot, butter, salad of tomatoes, cucumber and lettuce, French dressing, water, salt and pepper |
Potem następuje lunch, około 13:00 – w zależności od
tego czy lunch czy dinner są głównym posiłkiem, podajemy ciepłe jedzenie. Ważne
jest, żeby do ciepłego jedzenia podawać ciepłe, gotowane warzywa, żadne tam
surówki. Anglicy nie jedzą surówek, jedyne zimne warzywa są to pomidory, ogórek
zielony, oliwki na sałacie – pod nazwą „salad” – są jedzone jako zimny posiłek
z dodatkiem zimnej szynki, kanapki lub zupy - ciepłej :). Takie coś to jest posiłek lekki,
nigdy nie „main meal”. Czasem lunch jest posiłkiem głównym, trzeba sobie to
ustalić, żeby nie zrobić faux pas, bo babki będą wtedy „rolować oczy”, czyli „rolling
eyes” – wywracać oczyma z komentarzami jak to jesteśmy nieogarnięte, żeby tego
o niej nie wiedzieć. U hrabiny lunch jest właśnie posiłkiem głównym. Po lunchu babka jada talerz serów oraz krakersy serowe, winogrona, oraz seler. Z selera babka wybiera tylko środek pęczka, radząc mi, żebym z reszty ugotowała zupę - chyba dla wojska zważywszy, że seler jada codziennie...
![]() |
Na tacy crackers, cheeses, grapes, butter |
W wielu domach niedzielny obiad to jest „Sunday
roast” czyli w porze lunchu jemy tak, jak wieczorem, podając pieczonego kurczaka,
baraninę, wieprzowinę (rzadziej, bo na wyspach mało się jada tego mięsa)
![]() |
Sunday Roast czyli zazwyczaj chicken with bacon slices, sausages, roast vegetables - carrots and parsnips, broccoli for colour. Wszystko oblane Gravy Bisto, czyli sosem z proszku. Woda :) |
Między lunchem a dinnerem, wybaczcie spolszczanie
angielskich określeń, zjada się czasem ciasto i pija „tea”. Dajemy babce wtedy
herbatkę, kawkę plus kawałek ciasta. Zazwyczaj około 16:00.
Z większością jednak takie numery nie przejdą. Miałam kiedyś przypadek, że podałam na stół kaszę jęczmienną perłową, żeby dziadek sobie spróbował. Po kilku minutach wygłaszania monologu na temat jaka zdrowa jest kasza, dziadek nałożył sobie na brzeżek talerza łyżeczkę, tak, łyżeczkę kaszy, w której grzebał do końca obiadu. Monolog rzecz jasna, wygłosił on. Ja już nic nie mówiłam.
![]() |
Kolacja babki czyli jajca w postaci jajecznicy, smażony pomidor, chleb na maśle, boczek, oraz evening MEDS |
Podsumowując, jedzenie, gotowanie i podawanie potraw
ma zasadnicze znaczenie w Anglii. Jeśli mamy szczęście dobrze gotować, mamy
szansę, aby zaklepać sobie fajne miejsce, działając zgodnie z zasadą „przez żołądek
do serca”, aczkolwiek z Anglikami nigdy nic nie wiadomo.
Gdyby jednak któraś chciała zabłysnąć, podaję linki do BBC z przepisami J
swietny tekst,zeby tak moja pdp chciala jesc-ma na talerzu ale dziubnie i reszte wyrzuca do muszli klozetowej a jak probuje ja zatrzymac to potrafi albo uderzyc,albo sama napisze kartke "give it to the birds" poniewaz zawsze jak nie zje to walcze mowiac aby nie marnwc jedzenia tylko dac ptakom.
OdpowiedzUsuń